Delikatny powiew wiatru musnął jego
twarz.
W Inanis,
mieście wiedźm, rozświetlanym przez nigdy niegasnące świece, mieście pełnym
odgłosów wybuchów, szeptanych pod nosem zaklęć lub przekleństw, pierwotnie
zbudowanym, jako siedziba Consociatio,
które, po wojnie człowieczo-elfickiej, toczy ciągłe walki o władzę, od lat nie
spotkano przypadkowego wędrowca.
Gabriel uśmiechnął się w duchu. Idąc
główną ulicą, zdawał sobie sprawę, że jego obecność nie wywoła zbyt pozytywnych
emocji. Czuł na sobie chłodne spojrzenia mieszkańców. Docierały do niego
niezbyt przyjazne szepty, które w zamyśle miały być na tyle ciche, aby
tajemniczy mężczyzna, nie mógł ich usłyszeć. Nie był jakimś tam okazjonalnym
przechodniem, który przybył do miasta, aby sprzedać nieznane rośliny, sekretne
przepisy, totemy, medaliony… Miał do załatwienia ważną sprawę, która nie mogła
czekać.
Miasto było jednym z najbardziej
ponurych i mrocznych, jakie widział. Budynki z ciemnoszarej cegły, odpadające
tynki, młodzieńcze napisy na murach, nawołujące do walki, brak jakiejkolwiek
zieleni – pozostały jedynie uschnięte konary drzew, które zwykłego śmiertelnika
przyprawiały o dreszcze. Widok, ciągle kołysanych przez wiatr, ciał nie zrobił
na Gabrielu większego wrażenia. Wiedział, że wiedźmy nadal praktykują publiczne
wymierzanie kar, a wieszanie na szubienicy było ich ulubioną rozrywką. Zdziwiło
go jednak to, że w mieście nie było widać promieni słonecznych, a całą jego
powierzchnię pokrywała gęsta, prawie śnieżnobiała, mgła. Kilkaset metrów
wcześniej widział bezchmurne niebo, a słońce paliło skórę. W momencie, w którym
wkroczył do miasta zniknęło całe światło. Każdy wiedział, że takie objawy nigdy
nie wróżą nic dobrego i nie należy ich lekceważyć, jednak Gabriel musiał.
Narzucono mu to.
Po lewej stronie rynku, na którym
wisiały ciała skazańców, zauważył przedstawiciela lokalnej straży. Mężczyzna
był nadzwyczajnie wysoki, miał smukłą, pokrytą gęstymi włoskami, twarz i małe,
ale czujne i rejestrujące najmniejszy ruch, oczy. Ubrany był w ciemnoszary
materiałowy strój, który wyraźnie kontrastował z jasną, prawie śnieżnobiałą
karnacją. Gabriel z całych sił starał się przypomnieć, jak ich nazywano.
Wiedział, że zostało bardzo niewielu przedstawicieli tej rasy i wszyscy
zamieszkują Inanis, że zamiast skóry mają gruby pancerz, na którym można łamać
najpotężniejsze miecze i topory, a one nie pozostawią nawet najmniejszej rysy,
że słyną z sumienności, wierności, a także nadludzkiej siły i szybkości. Ich
jedyną wadą jest to, że bardzo szybko się męczą i momentalnie zasypiają.
Gabriel pamiętał to wszystko, ale nie ich nazwy. Skarcił się w myślach za
własną nieuwagę na zajęciach i skierował konia w stronę strażnika. Gdy stanął
obok niego, mężczyzna nawet nie drgnął. Gabriel musiał unieść głowę, ponieważ
pomimo tego, że siedział na koniu, a nawet tego, że sam nie należał do niskich osób,
strażnik przewyższał go, o co najmniej, dwie głowy.
- Pozdrawiam cię. – Gabriel przywitał
się, równocześnie dotykając lewą ręką skroni, jak nakazywała tradycja.
- Cię pozdrawiam. – odpowiedział
strażnik, czyniąc ręką ten sam gest.
- Nazywam się Gabriel Ogniss. Należę
do Sześciu i przybyłem do waszego miasta, aby przekazać wiadomość Fruellowi z
rodu Qall’ów. Gdzie mogę go znaleźć?
Strażnik przyglądał mu się z góry.
Wydawać by się mogło, że jego oczy próbują wniknąć do umysłu Gabriela i nie
było to, aż tak, dalekie od prawdy. Fakt, że Gabriel należał do Sześciu największych
i najpotężniejszych magów, uniemożliwiał nieupoważnionym osobom, oglądanie jego
myśli. Uniósł kącik ust, ale nic nie powiedział. Olbrzym, reprezentant prawie
wymarłej rasy, mruknął coś pod nosem, a następnie uniósł rękę i wskazał na
budynek w oddali.
- Pałac Qall’ów. Niecałe dziesięć
minut jazdy. Zależy od ruchu na ulicach – rzekł strażnik i ponownie stanął
nieruchomo, obserwując miasto.
Gabriel kiwnął głową. Skierował konia
we wskazanym kierunku i jeszcze rzucił na odchodnym:
- Dziękuję. Moc niech twe życie
oświetla – nie doczekał się jednak odpowiedzi.