I. Seddrinth

Trzeba umieć walczyć o swoje marzenia,
ale trzeba też wiedzieć, które drogi są nie do przebycia
i zachować siły na przejście innymi ścieżkami.
- Paulo Coelho

 *

       Jednym płynnym ruchem podniósł się z ziemi. 
          Dłonie zacisnął w pięść tak mocno, że stojąc z boku, zdawało się słyszeć chrzęst kości.
          Ciemnobrązowa grzywka opadała na jego smukłą i opaloną twarz, zakrywając szare oczy.
          Wziął głęboki oddech. I kolejny. I kolejny.
          Wydawało mu się, że czas stanął w miejscu.
          Wolnym ruchem uniósł głowę, aby zobaczyć osobę, która odważyła się go zaatakować.
          I wtedy ujrzał oczy.
          Jasnoniebieskie oczy.
          Pewne siebie oczy.
          Oczy…  Kobiece.
          Było to dla niego wielkim zaskoczeniem, ale lata treningu nie pozwoliły mu, aby ktoś zdołał cokolwiek zauważyć. Uśmiechnął się nonszalancko, z pewną pogardą, tymczasowo odzyskując pewność siebie.
          Przyjrzał się kobiecie uważniej. Była w jego wieku lub niewiele młodsza. Kasztanowe, czasem wpadające w rudy odcień, włosy. Oczy błękitne, jak bezchmurne niebo latem. Sylwetka wysportowana, ale ani chuda, ani gruba. Złoty środek. Przeciętna uroda, stwierdził w myślach.
          Zauważył, że dziewczyna przygląda mu się w równym stopniu, co on jej. Zapamiętuje jego rysy twarzy, sylwetkę, kolor oczu, kształt ust. Czeka. Czeka, aby coś zrobił, coś powiedział.
          Jej postawa była arogancka i wyzywająca. Mówiła: Nieważne, co zrobisz. Nieważne, kim jesteś. I tak jestem od ciebie lepsza. Uśmiechała się bezczelnie, dając mu do zrozumienia, że wcale się go nie boi, a wręcz przeciwnie – kpi sobie z niego.
          - Proszę, proszę – zaczęła – Wygląda na to, że nie jesteś tak szybki, silny i wspaniały, jak mówią o tobie w całym Seddrinth – powiedziała. Każdy przymiotnik podkreśliła głośno i wyraźnie.
          - Proszę, proszę. A tobie nikt nie powiedział, że atakowanie od tyłu jest niehonorowe? – spytał równie ironicznie. Ręce splótł na wysokości klatki piersiowej. Nie spuszczał z niej wzroku.
          Nastała chwila ciszy. Toczyli niemą walkę na spojrzenia. Jej źrenice były tak wąskie, że ledwo je dostrzegał, mimo niewielkiej odległości. Dzieliło ich około pięciu metrów.
          Cały czas stał w gotowości do ataku lub obrony, gdyby wymagała tego sytuacja. Wyluzował mięśnie nóg i rąk, jednak w jednej chwili był w stanie z powrotem je napiąć i skoczyć do przodu albo zrobić unik. Rozluźniając się, jego ciało dłużej pozostawało w pełni sił i wolniej się męczyło.
          - Kim jesteś? – warknął  po kolejnej minucie ciszy. Nie podobała mu się ta gra.
          - Kimś od kogo zależą twoje dalsze losy, Synu Sokoła – odpowiedziała.
          Syn Sokoła.
          Od bardzo dawna nie słyszał tego imienia.
*
          - Airitech! – zawołała starsza kobieta. Twarz miała pokrytą głębokimi zmarszczkami, świadczącymi o jej wieku, a także doświadczeniu życiowym. Siwe włosy, zawsze spięte w eleganckiego koka, przypominały śnieg, pokrywający szczyty Gór Quan. – Airitech!
          Szukała chłopca od dobrej godziny, jednak nie było po nim śladu. Mimo wieku poruszała się nadzwyczaj sprawnie. Obeszła wszystkie komnaty w zamku królewskim, kuchnię, stajnię i drewnianą chatkę z narzędziami. Nie miała pojęcia, co robić. Airitech miał spotkać się z ojcem w jego gabinecie, a starsza kobieta, Anaiel, była za niego odpowiedzialna. 
          Usiadła na olbrzymim łóżku, które znajdowało się w pokoju młodzieńca.
          Westchnęła ciężko i poczęła się zastanawiać, co zrobi jej król, kiedy chłopiec nie zjawi się na umówionym spotkaniu. Wyrzucenie z pracy byłoby najmniej surową karą.
          W momencie, kiedy Anaiel pogodziła się ze stratą posady, do pokoju wszedł Airitech. Szedł sprężystym, ale spokojnym krokiem, wygwizdując tradycyjną melodię. Na prawym policzku, w pobliżu oka, miał świeżego sińca o ciemno śliwkowym kolorze. Twarz, ręce i ubranie pokryte były szarym pyłem, jednak chłopiec nie sprawiał wrażenia przejętego.
          - Anaiel! – krzyknął, kiedy zauważył ją, siedzącą na łóżku. Kobieta z trudem powstrzymywała się, aby nie wybuchnąć gniewem. – Co tu robisz?
          Kobieta się nie odezwała. Wzięła głęboki oddech i policzyła do dziesięciu. Serce ponownie zaczęło bić normalnym, zdrowym rytmem. Wstała, podeszła do chłopca i popatrzyła na niego krytycznie.
          - O co chodzi? – spytał niewinnym głosem, jednak zgarbił się delikatnie, co mogłaby zauważyć jedynie ta stara kobieta, która wychowywała go od niemowlęcia.
          - Nie zapomniałeś o czymś? – zapytała. Zdziwiła się, że jej głos zabrzmiał tak spokojnie.
          Chłopiec podrapał się po bujnej, ciemnobrązowej czuprynie i zmarszczył delikatnie nos. Widać było, że intensywnie myśli. W pewnym momencie zamarł. Jego ciało nawet nie drgnęło. Dopiero po chwili spojrzał w jej ciepłe, matczyne oczy, które w danym momencie wyrażały także dezaprobatę. Przypomniał sobie.
          - Gdzie byłeś? – głos Anaiel pozostawał spokojny. Była pewna, że chłopiec będzie wystarczająco ukarany przez ojca, kiedy się spóźni.
          Zaprowadziła go do łaźni. Wcześniej poprosiła służącą, aby przygotowała ciepłą wodę, która miała posłużyć do umycia chłopca. Drewniana misa z parującą cieczą, stała na środku pomieszczenia. Obok niej znajdował się niewielki stołek, na którym Airitech mógł usiąść. Poleciła mu, żeby ściągnął brudne ubranie. Młodzieniec nawet nie próbował zaprzeczać. Biała, przynajmniej kiedyś, koszula wylądowała na podłodze, a za nią czarne spodnie oraz buty.
          Kobieta zakryła usta dłonią.
          Ciało chłopca pokryte było wieloma siniakami, mającymi różną wielkość, barwę i intensywność. Niektóre były ledwo widoczne – wyraźnie zanikały, czyli miały co najmniej kilka tygodni. Inne natomiast cechowała ciemnofioletowa lub brązowa barwa – były zdecydowanie świeższe. Plecy oraz brzuch Airitecha wyglądały, jakby wpadł w krzak dziko rosnącej róży. Zadrapania, sińce i różowe  ślady od niedawno zagojonych ran znaczyły tylko jedno.
          - Znowu walczyłeś z tym krasnoludem, synem kowala? – kobieta zmarszczyła brwi. Jej głos stał się dużo surowszy i nieprzyjemny.
          - To nie jest żaden t e n krasnolud! – oburzył się chłopiec – Saneal jest moim przyjacielem! Au! – chłopiec syknął, kiedy staruszka zaczęła delikatnie obmywać jego ciało. Miękka szmatka momentalnie nasiąkła brudem. Z jasnego beżu stała się brunatno czerwona.
          - Poza tym… - zaczął, niepewny, czy może coś powiedzieć – To nie był on.
          - W takim razie, kto?
          - Wuj Oleander – mruknął.
          Anaiel zmarszczyła brwi i spojrzała na niego oczekując wyjaśnień.
          Airitech westchnął.
          - Od kilku miesięcy chodzę do wuja na nauki władania mieczem. Spotykamy się za wschodnią bramą, od strony lasu. Jest tam niewielka polana, cisza i spokój. Nikt nam nie przeszkadza. Wuj załatwił ze strażnikami, aby nie donosili ojcu, że z nim ćwiczę – spojrzał na nią błagalnie – Proszę, nie mów mu.
          - Przecież bierzesz lekcje u najlepszych mistrzów w całym królestwie. Dlaczego Oleander? – pokręciła głową, a następnie pomogła mu założyć świeżą koszulę.
          Trzynastolatek nie był pewien, co powiedzieć. Odkąd sięgał pamięcią fascynowała go walka. Będąc jeszcze małym chłopcem - pięcio, może sześcioletnim – zakradał się do koszar i obserwował ćwiczących rycerzy. Wszelakie turnieje, wydarzenia, czy pojedynki były dla niego największą uciechą. Na ósme urodziny dostał od ojca drewniany miecz. Rzeźbiony specjalnie dla niego. Z piękną rękojeścią, zakończoną tygrysim łbem. Wtedy po raz pierwszy zaczął nauki. Jako przyszły król, prawowity następca tronu musiał umieć posługiwać się mieczem. Jednak nie było to stawiane na pierwszym miejscu. Przyszły władca musiał perfekcyjnie znać historię swojego królestwa, historię rodziny, wszelkie pakty i przymierza. Musiał umieć kierować wojskiem, używać map i wiedzieć, jak przygotować się do walki. Ale on sam nie musiał walczyć. Inni ludzie nadstawiali za niego karku. I za całe Seddrinth. Ludzie ginęli w obronie swego króla, a on siedział na wzgórzu lub w innym bezpiecznym miejscu i obserwował walkę z daleka, szukając wad i pomyłek u wroga.
          Airitech nie mógł znieść podręcznikowej nauki. W jego żyłach płynęła krew wojownika. Chciał działać. Chciał walczyć. Wcale nie chciał być królem. Nie chciał brać odpowiedzialności za swoje przyszłe decyzje. Godzinami siedział w zamkowej bibliotece ze starym, wyglądającym jak rozkładające się zwłoki, krasnoludem, który był głównym nauczycielem. Kazano mu recytować drzewa genealogiczne sprzed wielu wieków. Znać każdy przydomek, stopień i ważne decyzje, które wpłynęły na los królestwa. Dwugodzinne lekcje miecza miał jedynie trzy razy w tygodniu. Czekał jedynie na nie. Żył nimi przez prawie pięć lat.
          Kiedy wuj Oleander zaproponował mu dodatkowe nauki, zgodził się bez zastanowienia. Wiedział, że brat jego ojca jest znany ze swoich nieczystych i niehonorowych technik, ale chęć doskonalenia się była większa. Odkąd skończył dwanaście lat używał już prawdziwego rynsztunku. Jedyną różnicą były miecze, które specjalnie stępiono, aby chłopiec i jego mistrz nie zrobili sobie krzywdy. Ćwicząc z wujem czuł się wolny. Miecz stał się przedłużeniem jego ręki. Słyszał, jak jego poprzedni mistrzowie rozmawiali o nim z ojcem. Mówili, że jego talentu nie można zmarnować. Ma płynne, silne i perfekcyjne ruchy, jak gdyby urodził się z mieczem w dłoni. Twierdzili, że nie są w stanie nauczyć go niczego więcej. Uczeń przerósł mistrza. I w ten oto sposób miał już pięciu różnych, znanych na całe królestwo, nauczycieli.
          Jednak nauka z wujem była inna. Pokazywał mu wszelkiego rodzaju obroty, piruety, cięcia z boku, z góry, bloki i ataki, których nigdy wcześniej nie widział. Uczył go walki lewą ręką, mówiąc, że przeciwnik, w takiej sytuacji, dezorientuje się i jego ataki są mniej skuteczne. Airitech kochał te lekcje, mimo iż wuj go nie oszczędzał. Wracał poobijany, z sińcami, zadrapaniami, wybitymi palcami, czy po prostu tak wykończony, że nie mógł ruszyć żadną kończyną.
          - Bo… - zaczął – On, jako jedyny traktuje mnie poważnie. On dostrzega to, czego inni nie dostrzegają. Widzi, że jestem dobry i że zasługuję na to, aby to usłyszeć. Jest dumny, kiedy wytrącę mu miecz z ręki albo przewidzę jego ruchy. Ojciec nigdy nie powiedział, że jest ze mnie dumny. Nigdy.
          Anaiel nic nie powiedziała. Pogładziła chłopca po głowie, a następnie przycisnęła go do swojej piersi. Czuła, że tego potrzebuje. Nie bezsensownych słów, że będzie lepiej. Nie zapewnień, że ojciec także odczuwa dumę. Nie kłamstw. Potrzebował bliskości. On. I ona.
*
          Król Ouen, władca całego królestwa, nazywany także Sokołem Seddrinth, siedział w ręcznie rzeźbionym, mahoniowym fotelu. Dla pokazania możności, a także dla wygody, obity został ciemnobrązową skórą, która wspaniale komponowała się z resztą mebli.
          Mężczyzna miał czarne włosy z gdzieniegdzie widocznymi pasmami siwizny. Nie była to jednak oznaka wieku. Król liczył sobie zaledwie trzydzieści cztery lata. Powodem przedwczesnych oznak starości była sama funkcja, jaką pełnił. Wiedza, że od jego decyzji zależą losy całego królestwa, a także ludzi w nim żyjącym. Koronę przyjął w wieku dwudziestu lat. Był niedoświadczonym, lekkomyślnym młokosem i szybko zdał sobie sprawę, że nie jest niepokonany.
          Miał surową twarz, szare i mądre oczy, wyprostowaną, dumną sylwetkę. Dokładnie, jak stojący przed nim chłopiec. Różnicą był tylko kolor włosów.
          Król Ouen podrapał się w brodę z kilkudniowym zarostem.
          W ogóle nie jest podobny do matki, stwierdził w duchu. Oprócz włosów.
          - O której miałeś się ze mną spotkać? – zapytał sucho król.
          Airitech wyprostował się jeszcze bardziej. Spojrzał mu prosto w oczy. Z odwagą i dumą.
          - O dziesiątej, ojcze – odparł bez wahania.
          - Zatem… Powiedz mi, która jest godzina.
          - Dziesiąta czterdzieści, ojcze.
          Ouen westchnął.
          - Airitechu, jesteś prawie dorosły i powinieneś wiedzieć, że przyszłemu królowi nie wypada się spóźniać. Nawet nie pytam, co robiłeś, bo widzę, że mocno oberwałeś po czerepie. Mam nadzieję, że to odpowiednia kara. Powinieneś się wstydzić.
          Królewicz przez krótką chwilę zastanawiał się, co odpowiedzieć. Nie mógł wyjawić tego, że trenuje z wujem Oleandrem. Nabrał powietrza w płuca i cicho, licząc do dziesięciu, je wypuścił.
          - Mam dopiero trzynaście lat, ojcze. Jeszcze nie jestem doros…
          - Miałem niewiele więcej lat, kiedy zostałem królem! – ojciec przerwał mu – W czasach, w których żyjemy nie możemy być niczego pewni. Śmierć czyha na każdym kroku. Musimy o tym pamiętać. Nadchodzi wojna. Rok, dwa i może ty będziesz rządził Seddrinth! Może nie jesteś dorosły, ale nie jesteś także dzieckiem. W tobie, Synu Sokoła, leży przyszłość naszego królestwa. Nie możesz o tym zapominać. Nigdy – mężczyzna skończył monolog. Prawą dłoń miał zaciśniętą w pięść.
          Airitech miał ochotę coś powiedzieć. Dobrze, że król Ouen ponownie nie pozwolił mu dojść do słowa. Mogłoby się to skończyć źle dla chłopca albo jego ojca.
          - Nie o tym chciałem jednak rozmawiać, Airitechu, Synu Sokoła…
*
          To był ten dzień, w którym dowiedział się, że musi opuścić Seddrinth, stolicę kraju o tej samej nazwie, i wyruszyć do miasta oddalonego o tysiące mil, aby pobierać nauki w najlepszej szkole posługiwania się mieczem – Szkole Gladio.
          Uśmiechnął się na to wspomnienie, mimo iż od tamtego czasu nie widział się z ojcem, Anaiel, czy Saneal’em. Siedem lat. Siedem ciężkich, trudnych, męczących lat, ale wart swojej ceny. Airitech był mistrzem jednoręcznego miecza oraz walki dwoma krótszymi, które okazywały się dużo szybsze, a także skuteczniejsze.
          - Długo jeszcze będziemy tak stać – wskazał ręką na płonące nieopodal ognisko – czy usiądziemy i porozmawiamy?

1 komentarz:

  1. Cholera, dobra jesteś.

    Przeczytałem każde z opowiadań, zaczynając od dwójki, przy której miałem dreszcze. Choć najkrótsze, ma w sobie chyba najwięcej jakiegoś rodzaju siły. Nie powiem jakiego, bo nie jestem pewien, ale dreszcze u mnie są wyznacznikiem czegoś, co trafia gdzieś tam, głęboko, bezpośrednio do rdzenia, do duszy, serca...

    Podziwiam, naprawdę, bo przy każdym zastanawiałem się, kurcze, czy ja kiedykolwiek potrafiłem tak pisać? Oj, zostanę tu na dłużej i będę zazdrościł. Tylko błagam, nie przestawaj tworzyć i bądź konsekwentna w tym, o czym piszesz, czyli trwaniu w pasji, mimo wszystko. Życzę Ci uporu swoich bohaterów, ot co. Bo o ten płomień trzeba dbać.

    "Wyobraźnia kreuje rzeczywistość", oj tak. Kreuj, póki możesz, bo zdolność kreacji, razem z ciekawością, potrafią zaprowadzić naprawdę daleko...

    OdpowiedzUsuń